Uwielbiam literaturę iberyjską i latynoamerykańską, lubię zaczytywać się w książkach opartych na faktach, nie cierpię sci-fi.
Kilka miesięcy temu, po wielu latach wreszcie wybrałem się do biblioteki. Nie licząc tych szkolnych i uczelnianych, nie pamiętam kiedy ostatni raz tam byłem. Całe szczęście, że obok numerów książek nie ma wpisanych dat w mojej karcie bibliotecznej, bo wyglądałoby to co najmniej kiepsko. Inna sprawa, że przecież nie tylko to co w bibliotece człowiek czyta. Mimo wszystko jednak, jakoś tak głupio wyglądał ten dokument z datą wydania "2004" i zaledwie kilkoma pozycjami pobranymi z półek.
Miejska biblioteka znajdowała się pośrodku największego w mieście parku, w wiekowym pałacu. Tam skierowałem swoje kroki. Z pewną dozą ekscytacji wszedłem do środka i zastałem taki sam widok, jak podczas mojej poprzedniej wizyty. Regały znajdowały się dokładnie w tym samym miejscu i nawet światło wydawało się padać w identyczny sposób. Bez zastanowienia ruszyłem między półki i zacząłem czytać poszczególne kategorie. Literatura polska, amerykańska, reportaże, psychologia, biografie... Niee... Nic dla mnie - pomyślałem i zmieniłem regał. W zasadzie poszedłem tam z dwiema myślami: po pierwsze - wypożyczyć książkę, po drugie - byle nie literaturę sci-fi.
Kilka metrów dalej z gąszczu etykiet wyłonił się napis "Literatura latynoamerykańska". O! Tego szukałem! Ilość pozycji nie powalała, ale to przecież mała miejska biblioteka - choć największa w powiecie. Skrzętnie zacząłem czytać tytuły i nazwiska autorów na grzbietach kolejnych dzieł. Paulo Coelho. Alchemik. Czytałem. Cóż za rzadkość trafić na książkę, którą się przeczytało od deski do deski - mówiłem do siebie w myślach. Z twórczości tego autora znałem w zasadzie tylko "Alchemika". Choć obudzony w środku nocy wyrecytowałbym bez zająknięcia kilka innych jego tytułów i to w kolejności alfabetycznej. Chwyciłem za najładniejszy z grzbietów i delikatnie wyciągnąłem. "Weronika postanawia umrzeć". Kilka lat wcześniej czytałem fragment. Wydała mi się nawet niezła, ale nawał obowiązków sprawił, że odeszła w zapomnienie.
Już chciałem iść w stronę biurka bibliotekarki kiedy pomyślałem, że te 220 stron dużo czasu nie powinno mi zająć. Co robić... Szukałem dalej. Też coś twórcy tej samej strefy klimatycznej. Regały zasłaniały okno, a światło lamp nie docierało w dostatecznej ilości do książek, obok których stałem. Analizowanie kolejnych grzbietów nie przychodziło mi więc z łatwością. Chwyciłem jedną z cieńszych pozycji. Okładka była czerwono-czarna, a na jej przodzie widniał duży napis "Taniec sępów" Pierwsza myśl: Brzmi ciekawie. Autorka: Renee Mendez Capote. Nie znam. Ale to nawet dobrze się składa. Może obok moich ulubionych twórców stanie się pierwszą kobietą, której książki zacznę regularnie czytać - wykombinowałem. Pełen żalu, że tego dnia nie będę wypożyczał kolejnych pozycji, opuściłem wzrok na podtytuł "Pamiętnik młodej Kubanki urodzonej z początkiem wieku". Kuba... Wydaje mi się, że lubię ten kraj. Ich kulturę, klimat, budynki, samochody i muzykę. Zbyt mało jednak wiem o samej wyspie i jej historii bym mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych, a zarazem nieodwiedzonych przeze mnie zakątków. Bez wątpienia możliwość poczytania o tym kraju była przeważającą kwestią, która decydowała o wzięciu właśnie tej książki. Poza tym wcześniej nie miałem zbyt wiele do czynienia z pamiętnikami, więc ostatecznie zdecydowałem się właśnie na tę pozycję.
Następnie udałem się do "centrum dowodzenia".
- Poproszę pana imię i nazwisko - powiedziała bibliotekarka. Po chwili dodała: - Niestety, nie ma pana w naszej bazie.
- To dziwne. Mam przecież kartę biblioteczną. Proszę, oto ona.
Bibliotekarka spojrzała na nią i na mnie z uśmiechem. Widzę, że dawno pana tutaj nie było. Teraz mamy takie plastikowe - wyjaśniła nie zabijając mnie przy tym śmiechem, za co będę jej wdzięczny jeszcze przez pewien czas.
- Po około dwóch minutach miałem już nową kartę i dwie zdobycze książkowe przypisane do mojego konta.
Obie książki spędziły kilka dni na moim biurku zanim wziąłem się za czytanie którejkolwiek. Zacząłem od Weroniki, która pod koniec XX wieku postanowiła targnąć się na życie. Gdzie i z jakiego powodu? Jeśli nie wiecie to macie pretekst, by wybrać się do biblioteki. Wchłaniałem kilkadziesiąt stron dziennie i po niespełna tygodniu trafiła ona na listę dzieł przeczytanych. Warto było po nią sięgnąć z trzech powodów. Po pierwsze: bardzo szybko się ją czyta - niezwykle ważny argument dla mało wytrawnych moli książkowych. Po drugie - wydanie, które wpadło mi w ręce było raczej kompaktowych rozmiarów, a więc optycznie sprawiało wrażenie dosłownie połykania całości. Nie wiem jak wy, ale ja lubię mieć dużą częstotliwość przerzucania kartek. Po trzecie: nie wiedziałem jak się zakończy ta historia, więc duży plus dla autora. Swoją drogą, nie spodziewałem się takiego finiszu.
W międzyczasie zajrzałem do "Tańca sępów" i przeczytałem kilka pierwszych stron. Mój wniosek: Trzeba będzie oddać ją bez czytania. Jednak im bliżej byłem końca książki Coelho, tym coraz głośniej coś we mnie przemawiało, że jednak szkoda będzie pozbywać się tych stu osiemdziesięciu stroniczek zgrabnie spiętych w jedną całość. W końcu nie wytrzymałem i zacząłem czytać. Początki były trudne - bo fabuła nie powalała. Im dalej w las, tym robiło się coraz ciekawiej. Doszedłem do wniosku, że przeraziła mnie forma. Pamiętnik był dla mnie nowością. Niewiele dialogów, za to mnóstwo opisów i wspomnień. Akurat nienawidziłem ich przy okazji czytania szkolnych lektur.
Mijały Święta Bożego Narodzenia, a nieprzeczytanych kartek było już coraz mniej. Znalazłem w tej książce kilka "magnesów". Przede wszystkim epoka. Przełom XIX i XX wieku jest jedną z moich ulubionych. Charakterystyczne stroje, obyczaje, specyficzne wyższe sfery, rewolucja przemysłowa, walka niewolników o wolność... Kiedy wyliczam wszystkie te rzeczy, cieszę się, że nie oddałem jej bez czytania.
Z całej tej historii płynie następująca pointa: każdą książkę warto przeczytać, bo - jak powiedział pewien wybitny człowiek - wszystkie one zawierają w sobie jakąś mądrość. Nie ważne, czy to kryminał, biografia, czy harlequin. Tego się będę trzymał. I Wam też polecam. Mam już nawet upatrzoną kolejną książkę z motywem Kuby w tle, ale o tym przy innej okazji.
fot. Stephen Rees / flickr.com
Zupełnym przypadkiem trafiłem na książkę Carlosa Ruiza Zafona pt. "Gra anioła". W zasadzie to została mi ona polecona przez Pewną Dobrą Duszyczkę. Kiedy przeczytałem tytuł, zdawał mi się mało pociągający. Było to zapewne spowodowane moją niechęcią do książek oderwanych od rzeczywistości. A zaliczam do nich chociażby takie, w których pojawia się magia, bohaterowie o nadprzyrodzonych umiejętnościach, czy duchy. Przyglądałem się okładce trzymanej w ręku książki. Były tam m.in. drzewo, stara uliczna lampa i charakterystyczne dla początków XX wieku samochody. To był jeden z argumentów, który zaważył o tym, że zdecydowałem się ją przeczytać. Kolejnym - świadomość, że już dawno nie przeczytałem żadnej książki.
Mimo początkowej niechęci sukcesywnie minimalizowanej kolejnymi argumentami o wspaniałości dzieła, miałem pewne obawy. Minęły one po przeczytaniu kilku stron. Dokładnie w momencie, kiedy dowiedziałem się, że głównym bohaterem jest młody dziennikarz. Skoro tak stawiasz sprawę, panie Zafon, nie odpuszczę! Pomyślałem z radością po czym ruszyłem ku przykryciu książki tylną okładką.
Pewnego wolniejszego dnia wygospodarowałem więc dwie godziny przed snem i zacząłem czytać. Była napisana lekkim, przystępnym językiem, co zwróciło moją uwagę. Skończyło się na tym, że zamiast dwóch, czytałem cztery godziny. Po prostu nie mogłem się od niej oderwać. Następnego dnia sprawdziłem kim jest autor. Okazało się, że to sympatyczny Hiszpan przed pięćdziesiątką, który z wykształcenia jest dziennikarzem. Proszę, kolega po fachu! - pomyślałem.
Byłem w głębokim szoku, jak szybko pochłonąłem te 600 stron. Korzystając z okazji i przychylności Pewnej Dobrej Duszyczki, o której już wspominałem na początku, sięgnąłem po kolejną książkę tegoż autora - "Cień wiatru". Ku mojemu zaskoczeniu byli w niej ci sami bohaterowie co w "Grze anioła". No, może nie wszyscy. Okazało się, że to druga część. I choć wielu wychwala pod niebiosa pierwszą książkę, mnie bardziej podobała się właśnie ta. Długo zastanawiałem się dlaczego. Trudno znaleźć mi jednoznaczną odpowiedź. Być może wszystko przez to, że zżyłem się z bohaterami i byłem ciekaw ich dalszych losów. A te zapowiadały się niezwykle ciekawie. W końcu przyszło im żyć w Barcelonie tuż po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii (1936-1939), a to dodatkowy smaczek dla kogoś takiego jak ja.
Co łączy oba dzieła oprócz tych samych bohaterów i ich życia w burzliwych, historycznych czasach? Cmentarz Zapomnianych Książek. Było to miejsce szczególne dla obu części powieści. Nie zdradzę szczegółów, byście sięgnęli po wszystkie tomy i sami się dowiedzieli dlaczego. A ci, którzy już je przeczytali - wiedzą o co chodzi. Powiem tylko, że było to miejsce ratujące od zapomnienia książki z całego świata. Jak czytamy w opisie Cmentarza "Każda znajdująca się tu książka, każdy tom, posiadają własną duszę."
Przy okazji czytania wątku o tym owianym tajemnicą miejscu przypomniały mi się słowa, które usłyszałem dawno temu. Mówiły one, że książki trzeba szanować i dbać o nie. W żadnym wypadku nie palić i nie niszczyć. Banał, prawda? Każdy z nas pewnie coś takiego słyszał przynajmniej raz w życiu. Fajna sprawa, że przypomniało mi się to właśnie w takim momencie. Wtedy zadałem sobie pytanie: A jak bardzo ja dbam o książki? Nie palę ich, ani nie niszczę. Czy jednak odpowiednio mocno je szanuję (czyt. regularnie po nie sięgam?)
Właśnie... I tu zaczyna się moja historia.